Poszła na całość - Meggin Cabot
Wydawnictwo Amber 2003
Nadszedł czas studenckiej kampanii wrześniowej. Wszystkie
siły umysłowe rzucone na dwa przedmioty, które pozostały do studenckiego
spełnienia – zaliczenia sesji i II roku bez warunków. Co w takim przypadku
zrobić z wolnymi chwilkami, których jest przecież tak niewiele? Ano czytać.
W sytuacji, kiedy mózg wyparowuje wręcz po kilku godzinach
nieustannej nauki, ciężko skupić się na pięknych zdaniach czy rozmyślać nad
przeczytanym fragmentem. Idealnym wypełniaczem wolnego czasu są więc książki
mniej ambitnych autorów.
Pierwszy rzut oka na powieść Meggin Cabot pt. „Poszła na
całość”: niezbyt długa, z dużą ilością dialogów. Może być, biorę! Nigdy nie
lubiłam romansów, ale teraz mam ochotę przeczytać coś nieskomplikowanego i
zapoznać się z twórczością Meg Cabot, bo nigdy nie miałam na to okazji. Okładka
zachęca: „Prawdziwie burzliwy hollywoodzki romans na łonie dzikiej przyrody,
pośród śnieżycy i… płatnych zabójców”.
Pomyślałam, że uciekanie na Alasce przed płatnymi zabójcami
zaciekawi mnie na tyle, że dam radę przebrnąć przez tę powieść. Samej akcji
było jednak bardzo mało, a opisana została w taki sposób, że czułam się, jakby
bohaterka podejmowała decyzje dotyczące wyboru koloru do paznokci w drogerii, a
nie uciekała przed prawdziwym niebezpieczeństwem.
Czytałam jednak i czytałam. Zazwyczaj nie mam skrupułów
przed rzuceniem książki w kąt, jeśli mi się nie podoba. Tym razem dotrwałam do
końca, choć zakończenie powieści przewidziałam właściwie już po pierwszych
zdaniach. Ot, taka lekka historyjka na wolne popołudnie. Mimo wszystko polecam.
Dla relaksu świetna :)
OdpowiedzUsuń